sobota, 16 października 2010

Moje nagrania




Oni - tekst

Na skraju Raju, kiedy tu stoję.
Wyrzucam z siebie, stęchłe nastroje.
Gdzieś dalej są inni, ci wszystkiemu winni.
Ci co być tam nie powinni.
W głębi tkwią oni,
radosne ich twarze.
Cykliści, masoni, kolarze, murarze.

Umysł mój, na mą uszyty miarę,
omamić się nie daje raczej.
Pozwoli zginąć za moją wiarę,
wszystkim tym, co myślą inaczej.
Niech giną inni, ci co powinni,
ci co są wszystkiemu winni.
Wszyscy ci, których palcem wskażę,
I nikt już ich nie obroni.
Kolarze, murarze, cykliści, masoni.

Osaczają mnie ze wszystkich stron.
Won! Won! Won!

A gdy nadchodzi czas, gdy można zrobić swoje.
Nie, że się boję, ale z tyłu stoję.
Niech robią to inni, niech oni będą winni.
Niech tracą swoje twarze,
Ja się nie narażę,
niech robią to oni.
Kolarze, murarze, cykliści, masoni.

Osaczyli mnie ze wszystkich stron.
Won! Won! Won!

piątek, 15 października 2010

All Along The Watchtower

Moja impresja, gdzieś obok tematu z BattleStar Galactica.
Jako "Strażnica" - Kopiec Kraka

środa, 15 września 2010

piątek, 13 marca 2009

!Black&White

Z autorytetami jest trochę tak jak z zakochaniem się.

Z jakiegoś powodu zaczynam ufać takiej osobie i w dużym stopniu zaprzestaję weryfikacji jej spojrzenia na świat. Wierzę, że wie co robi i mówi.

Nie jest to dziwne o tyle, że jestem stworzeniem leniwym i nie chce mi się wszystkiego odkrywać od nowa. Zresztą nieraz jest to fizycznie niemożliwe. Wolę mieć przewodnika, na którym oprę się w swoich działaniach i który pomoże mi zmierzyć się z rzeczywistością. Czasem jestem po prostu bezradny wobec pewnych sytuacji i zdarzeń widzianych dookoła. Ciężko mi samemu, bez dostępu do źródeł, zająć jakiekolwiek stanowisko. Wtedy, wyjściem jest zdanie się na opinię osoby, którą traktuję jako rozsądną i wydającą się mieć zbliżone do mojego, postrzeganie otaczającego świata. Oczywiście istnieje niebezpieczeństwo, że z powodu zbyt częstego przyjmowania za dobrą monetę, wszystkich poglądów takiego człowieka, nawet takich, z którymi mógłbym się po pewnych przemyśleniach nie zgodzić, przestanę myśleć w ogóle.

Okaże się po jakimś czasie, że światopogląd przedstawiany przez mojego „guru”, jest zbieżny z moim tylko dlatego, że nawet tam gdzie sam mógłbym dojść do innych rozstrzygnięć, wolę z przyzwyczajenia oprzeć się na jego opinii. Jednak, zwykle życie weryfikuje takie stanowisko. Po kolejnych, rodzących się sprzecznościach, między naszą percepcją otoczenia, zaczynam mieć coraz więcej wątpliwości, co do słuszności obrazu, tworzonego przez mojego przewodnika. Nagle okazuje się, że nie jest autorytetem niepodważalnym. Bo większość autorytetów wcześniej czy później upada. I nie jest to dla mnie wcale niczym dziwnym, ani uwłaczającym dla tych osób. W końcu rozwijam się i ciągle szukam swojej własnej drogi przez życie. Ta droga może, ale nie musi być przecież cały czas nam tożsama.

Nikt nie narzuci mi autorytetu wbrew mojej woli.

Jedyny problem, że wolna wola to chyba mit. Bo niby co to jest? Świadomy wybór niezależny od okoliczności? Nie ma takiej możliwości. Wydaje mi się że niezależność od okoliczności byłaby możliwa wtedy, gdyby okoliczności nie istniały. Na każdy nasz wybór wpływają, w sposób świadomy lub nie, rzeczy które się działy lub dzieją. I tego nie da się zmienić. Tyle, że zaraz dojdę do wniosku, że nic się nie da zrobić, żeby być pewnym, że działa się w sposób właściwy. Oczywiście mogę się skupić na słowie „właściwy” i jeszcze bardziej pogmatwać sprawę. Bo właściwy dla kogo? Dla mnie? Skąd będę niezależnie wiedział czy coś jest dla mnie dobre, czy nie? Nie znam przecież przyszłych konsekwencji każdego mojego czynu. Coś, co wydaje się dla mnie dobre teraz, może obrócić się przeciw mnie w przyszłości.

W ogóle z tą moralnością to jest problem. Tu wolałbym oprzeć się na filozofach. O tyle byłoby to skuteczne, że to chyba jedyny przypadek, w którym człowiek niekoniecznie postępujący w myśl zasad, które rozważa, jest w stanie wskazać drogę innym. Mogę się zgadzać lub nie, ale nie rozczaruję się przynajmniej tym, gdy okaże się, że ktoś głosi prawdy, którym zaprzecza własnymi czynami.

Dlatego pozwolę sobie za pewnik przyjąć posiadanie nie wolnej, ale dobrej woli.
Jakoś to może poukłada moje wątpliwości. Myślę, że życie zgodne z wyborami, które wewnętrznie uważamy za dobre moralnie, daje jakąś namiastkę wolnej woli. Żyjąc w zgodzie z „sumieniem”, nieraz musimy podejmować działania, które stoją w sprzeczności z naszymi chwilowymi zewnętrznymi korzyściami. Ale im częściej działamy wbrew własnym wewnętrznym odczuciom dobra, tym mniej tej naszej „wolnej woli”. I nie jest to tożsame z dobrymi chęciami, którymi... itd.
Dobre chęci pozostają chęciami li tylko. Póki nie przełożymy ich na działanie, niczego nie wnoszą.

Potrzebując jakiejś podpory, czerpię z autorytetów. Ale przecież nie ma osoby, która byłaby nieomylna, zawsze działała z dobrą wolą i dodatkowo wszystko wiedziała. Znaczy, pewnie można się nie mylić przez zaniechanie. Ale to nie tędy droga. Myślę, że mogę się posiłkować chociaż tym, że pewne osoby są dobre w swoich dziedzinach. I tak, nie będę opierał się na kanonie wartości moralnych u geniusza fizyki, ani szukał u mojego rewelacyjnego mechanika samochodowego, odpowiedzi na pytanie o sens istnienia. A nie da się ukryć, że autorytetami dla mnie będą.

Autorytetem nie muszą być tylko konkretne osoby. Może to być Nauka lub jakaś jej dziedzina, przedstawiciele wiary (bo uznanie Boga za autorytet, z różnych przyczyn było by dla mnie kontrowersyjne). Jednak nawet w tym przypadku muszę sobie te pojęcia skonkretyzować i nie traktować ich w sposób ogólny, ale przez pryzmat zbioru ludzi, reprezentujących dany obszar działania.

Właściwie dochodzę do wniosku, że autorytet powinien być omylny. I nie widzę w tym nic złego. Daje mi to drogę dla własnego rozwoju i zapobiega zrzuceniu całego ciężaru myślenia na kogoś innego. Zresztą w razie popełnienia błędu kogo mam winić? Jeżeli wybierzemy osobę, która wychodzi na ulicę i krzyczy: „Jestem autorytetem, macie mnie słuchać!”, to pretensje można mieć później tylko do siebie. Bo przecież taka osoba może się mylić już w tym pierwszym, wypowiedzianym zdaniu.

Autorytetem dla mnie może zostać tylko ktoś, z kim współdzielę zainteresowanie jakąś dziedziną życia. Nadto musi być w jakimś stopniu podobny do mnie, żebym był w stanie utożsamić się z jego działaniami. Dlatego Bóg jako istota idealna nie bardzo mi tu pasuje. Podobnie nie będę zainteresowany działaniami, powiedzmy jakiegoś limakologa, który od pięćdziesięciu lat bada jeden gatunek ślimaka. Pewnie i jest w swojej dziedzinie najlepszy, ale płaszczyzny, w których się poruszamy, nie mają ze sobą żadnych wspólnych miejsc. Oczywiście im więcej dziedzin, w których taka zbieżność naszej wizji świata występuje, tym autorytet staje się silniejszy.

Manipulacja, manipulacją manipuluje...

Tak dochodzę do sedna sprawy. Męczy mnie ostatnio, „nagonka na autorytety”. Zacząłem pisanie z myślą o postawieniu tezy, że autorytetu nie można narzucić żadną manipulacją, ale zaczynam mieć wątpliwości czy będzie ona w stanie się utrzymać.

Wynikałoby, że można jednak próbować kształtować rzeczywistość w taki sposób, żebym sam przyjął czyjś punkt widzenia. Jednak nie wydaje mi się to takie proste w stosunku do kogoś, kto „dobrą wolą” się kieruje. Rozwinięciem tego pojęcia było bodajże to, żeby działać zawsze w taki sposób, w jaki chciałoby się doznawać, równoważnych skutków działań, od innych ludzi.
Jeżeli nie wyłączymy całkowicie myślenia, to ciężko będzie zmusić nas do postępowania wbrew własnej naturze, tak żebyśmy tego nie dostrzegli. Zawsze można poddać kogoś presji, zmuszać do dokonywania wyborów z zestawu gorsze i jeszcze gorsze, ale tu mamy świadomość tego co nas warunkuje. Gdy mówimy o manipulacji, ta wiedza nie może być nam dana.

Jednak w jaki sposób ktoś mógłby narzucić mi czyjś autorytet? Stwierdzenie że pewna osoba jest największym autorytetem w danej dziedzinie, nie przekonuje mnie specjalnie, o ile zdanie wypowiada człowiek, który nie cieszy się moim poważaniem. Może i posłuchałbym w tym wypadku kogoś kogo cenię, ale i tak prawdopodobnie musiałbym dokonać później weryfikacji takiego oświadczenia. Bo dochodzą jeszcze, jakieś dziwne zależności, że ktoś mi się dodatkowo podoba, inny jest dla mnie antypatyczny, a jeszcze jeden ma brzydki głos. Ale takie niuanse wychodzą na pierwszy plan w sferach, na których się nie znam (a widocznie chcę się poznać) więc o ile będę dany temat drążył z różnych stron, to szybko stwierdzę, czy jestem w stanie takiej osobie także zaufać. Jednak jeżeli chcę tylko wyrażać opinie w jakiejś dziedzinie, o której nie mam bladego pojęcia, bo powiedzmy to jest modne, to mogę wpaść w pułapkę, że trafię na kogoś, z czyimi stwierdzeniami wcale nie musiałbym się zgadzać, gdybym choć trochę temat poznał.

Prosty wniosek. Po co udawać, że zjedliśmy wszystkie rozumy i na wszystkim się znamy? Może szybko to zadziałać przeciwko nam. Czy nie lepiej powiedzieć „Nie wiem, nie znam się, bo temat mnie kompletnie nie interesuje”. Albo „Nie wiem, ale mnie to zainteresowało, spróbuję poznać różne punkty widzenia i dojść do własnych wniosków”.

Mógłbym powiedzieć, że sam właśnie wpadłem w taką pułapkę. Trochę zaszokowało mnie to, co po chwili przemyśleń, napisałem o wolnej woli. Rzuciłem się do Google w poszukiwaniu jakichś wyjaśnień, bo przecież pewnie nie pierwszy, się na tym zastanawiam. I co? Generalnie temat nierozstrzygnięty. Hmm, no i co z tym zrobić? Pośród różnych haseł i filozofów pojawił się Kant.
Stwierdziłem, że koncepcja dobrej woli jest mi bliska i trochę pomaga w ogarnięciu problemu.
Wprawdzie nie do końca używam jej tu zgodnie z jego założeniami, ale przecież filozofia też w międzyczasie ewoluowała.

Jednak bardziej chcę położyć nacisk na fakt, że właśnie użyłem Internetu jako autorytetu zbiorowego. Po przejrzeniu kilku stron na temat Kanta, poczułem, że z większością głoszonych przez niego poglądów jestem w stanie się utożsamić. Ktoś mógłby zarzucić mi, że trzeba sięgnąć do źródeł, a nie posługiwać się czyimiś opracowaniami. Ale w końcu niby co? Mam czytać Kanta w oryginale? Pewnie musiałbym się urodzić do tego Niemcem, żeby to miało sens. Zresztą moim celem jest próba ogarnięcia problemu z własnego punktu widzenia. W każdym razie wniosek jest taki, że jeden autorytet, złożony ze zbiorowości, które pojedynczo autorytetem wcale być nie muszą, potrafił mi zasugerować kogoś, z czyim zdaniem jestem skłonny się zgodzić. Paranoja? Niekoniecznie.

Internet wydaje się być miejscem, które pomimo „śmieciowego” charakteru, a może dzięki niemu, nie jest zbyt podatne na jakąkolwiek manipulację. Posługiwać się nim racjonalnie można tylko wtedy, gdy zda się sobie sprawę z tego, że każda informacja wymaga przefiltrowania, a pierwsza rzecz, na którą się natkniemy, nie musi być wcale prawdą oczywistą.
A w internecie wydaje się to w miarę proste. Zwykle szybko trafiamy na diametralnie przeciwstawne poglądy, mało tego, przeważnie są to opinie osób, których kompletnie nie znamy więc nie musimy się zbytnio obawiać, jakichś pozamerytorycznych wpływów, na nasz odbiór ich stwierdzeń.

I tak dochodzimy do prasy, radia i telewizji. To taki fenomen, który sam się powoli zjada. Nie chcę bezpodstawnie prorokować całkowitego upadku prasy, ale wydaje mi się, że w aktualnej postaci, jej dni są policzone. Zresztą telewizji jako takiej również. Prawdopodobnie te środki przekazu razem z internetem stworzą jeden wspólny organizm i indywidualne rozróżnienia staną się nieaktualne. Pewnie zaistnieje jakaś forma „gazety”, ale z możliwością natychmiastowego dostępu do dodatkowych informacji, posłuchania muzyki, czy obejrzenia filmu. Telewizja będzie próbowała być coraz bardziej interaktywna i wydaje mi się, że to ją zgubi. Kolejne pokolenia widzów, TV wychowywała w taki sposób, aby jak najmniej musieli myśleć, czy robić cokolwiek, dla doznania kolejnych, mocniejszych bodźców. W momencie gdy przyjdzie im wybierać, co mają oglądać, to mogą stanąć przed zupełnie innym wyborem. Pewnie przez jakiś czas, ktoś będzie szukał tego, czy innego programu, albo serialu, do którego się przyzwyczaił. Ale z czasem, będąc zmuszonym do myślenia, zastanowi się, czy nie lepiej obejrzeć jakiejś niszowej produkcji, poleconej przez znajomych, albo mając za duży wybór, zdecydować się na spacer. Tyle, że to może być tylko krótki okres przejściowy. Nie wiem jak i nie wiem kiedy, ale ten nowo powstały twór, zapewne znajdzie metody, aby zapanować nad tym bogactwem możliwości i znowu będzie wytyczał trendy, dla niezdecydowanej części społeczeństwa. I nie jest to żadna teoria spiskowa. I jedna i druga strona będzie robić to co jej wydaje się, że chce. Medium będzie zarabiało, a widz nie będzie musiał myśleć. Mam tylko nadzieję, że będzie gdzieś tam miejsce, dla niezależnej struktury, dającej możliwość badania otaczającej rzeczywistości. Myślę, że jedynie stacje radiowe przetrwają w niewiele zmienionej formie. Ale to wynika raczej z tego, że radio absorbuje tylko jeden ze zmysłów i powiedzmy, nie przeszkadza w wykonywaniu innych czynności. Przynajmniej fizycznych.

Mówienie o wpływie mediów na czyjeś poglądy jest truizmem. Każda redakcja podlega mniejszym lub większym wpływom osób, które są ich zwierzchnikami, mają jakąś określoną wizję świata i sposobu na zarabianie pieniędzy . To jest informacja. Dodatnia, ujemna czy zerowa, ale jest. I tylko od odbiorcy zależy czy poprzestanie na jednostronnej ocenie rzeczywistości, czy zainteresuje się opinią innych źródeł. Jednak aktualny sposób przekazu informacji, coraz bardziej miesza się z chęcią dostarczenia emocji. Powoduje to, że ten przekaz, często jest mocno wykrzywiony. Dodając do tego przyzwyczajenie do czytania konkretnego tytułu, czy oglądania kanału, w pewnym momencie może się okazać, że to co wydaje się naszą opinią, narzucone jest przez zespół okoliczności. Czy winnego tej sytuacji mam szukać tylko po jednej stronie? To jest samonapędzające się zjawisko. Wystarczyłoby może przerwać jedno z ogniw i nie byłoby problemu. Tyle, że żadna ze stron nie ma na to ochoty.

To tak jak z nałogami. Jest mi teraz dobrze z tym co robię, osiągam przyjemność w jakiś szybki i prosty sposób. Później okazuje się, że już tylko nie jest nieprzyjemnie. A później mnie już nie ma. Albo fizycznie, albo psychicznie.
Sprzedaż środków uzależniających nie zanika, to i pewnie z tym rodzajem odbioru mediów będzie tak samo.

Myślę, że manipulować, można raczej posługując się autorytetem już przez nas uznanym.
I nawet nie chodzi mi o to, żeby zmuszać go, do głoszenia poglądów niezgodnych z jego przekonaniami. No bo w końcu autorytet, też może sprzeniewierzyć się swoim ideom. Choćby naukowiec, fałszujący wyniki badań. Tyle, że pewnie szybko spadnie z czyjegoś piedestału.
Ale można włożyć w jego usta nieprawdziwe wypowiedzi i spowodować trudności w wybronieniu się z takiej sytuacji. Bo zawsze ciężko się udowadnia, że „nie jestem wielbłądem”.

Podobnie jak taka forma „narzucania autorytetów”, zaistniało zjawisko „narzucania ich odrzucania”.
Wydaje mi się, że wszystko co napisałem do tej pory odnosi się również do tego zagadnienia. Tyle, że ciekawią mnie powody i metody takiej działalności.
Bazując nie raz, na nie do końca sprawdzonych informacjach, lub z premedytacją podanych w sposób wybiórczy, udowadnia się, że ktoś cieszący się szacunkiem, jest do szpiku zły. Im postać bardziej znana i poważana tym lepiej.
Polega to na całkowicie negatywnym przesłaniu. Najpierw ktoś mi próbuje wmówić, że dana osoba jest traktowana nieomal jak święty, a później odziera się ją z tej świętości pokazując, że tu czy tam, zachowała się jak zwykły, przeciętny człowiek z jego wadami i słabościami. Często w dziedzinie, w której nikt jej za autorytet nigdy nie uznawał.
Tak się zastanawiam, czy to jest dobra metoda na wypracowanie przez te osoby swojego autorytetu. Bo mam podejrzenie, że właśnie to próbują osiągnąć. Przez wytworzenie pustki dookoła siebie, nie mając już konkurencji, chcieliby zostać ze swoim przesłaniem. Tyle, że to po pierwsze, jest równanie z nicością, a po drugie gdyby osiągnęli swój cel, to sami zginą z braku pożywki. Bo poza negacją, nie widać żeby mieli coś do wniesienia.

Jeżeli kogoś właśnie zmanipulowałem, to z góry przepraszam. :)

środa, 14 stycznia 2009

Navigare necesse est?

Akurat zacząłem się zastanawiać nad umiejscowieniem "drogi i celu" w moim życiu i wypisałem sobie parę punktów. Ponieważ zobaczyłem, że temat właściwie zmusza do przewertowania tony dzieł filozofów/psychologów, choćby po to, żeby nie wyważać otwartych drzwi i nauczony doświadczeniem, że znowu nie ogarnę tematu, postanowiłem pójść na skróty i wykorzystać możliwości jakie niesie ze sobą internet.

Zresztą wydaje mi się, że spostrzeżenia ludzi, przeżywających konkretne sytuacje, są w tej chwili dla mnie cenniejsze, niż przeróżne próby całościowego opisu zagadnienia. No i oczywiście najważniejsza jest w tym momencie dyskusja. Sam nieraz łapię się na tym, że gdy piszę czy wygłaszam jakieś stwierdzenie, to ono zaczyna ewoluować. Każde kolejne spojrzenie na własne, sformułowane już przemyślenia, często powoduje, że zaczynam coś widzieć w innym świetle, a ekstremalnie - że jest to ciężka bzdura ;)
Ale do rzeczy. Co sądzicie o takim spojrzeniu na stawianie sobie celów w życiu.

Droga i cel

- Ciągłe wytyczanie i realizacja celów wydają się niezbędne do życia w szczęściu.

- Cel, którego realizacja wymaga nadludzkich wyrzeczeń, raczej nie jest dobrze postawiony.
Nagroda będzie nieadekwatna do włożonego wysiłku.

- Cel źle sformułowany może wynaturzyć pragnienia. Droga zamieni się w cel.
np. Chęć zdobycia odpowiedniej ilości pieniędzy, mających być tylko środkiem, pomagającym w spełnieniu przyszłych, nieokreślonych założeń, sama staje się celem. Bo ile to jest wystarczająca ilość pieniędzy?

- Czy celem może być stawianie sobie kolejnych celów?

- Należy się wciąż przemieszczać. Samo osiągnięcie punktu, do którego zmierzaliśmy, daje chwilowe zadowolenie. Po krótszej lub dłuższej chwili, oswoimy się ze stanem, czy miejscem, w którym właśnie się znaleźliśmy i zadowolenie przemieni się prawdopodobnie w przyzwyczajenie.

- Lepiej stawiać po drodze do głównego celu, dużo małych i realnych zadań. Najlepiej w ogóle nie formułować jednoznacznie czegoś takiego, jak cel ostateczny. Bo czy po jego osiągnięciu mamy się położyć i umrzeć? No chyba, że celem jest takie przejście przez życie, aby właśnie z poczuciem spełnienia, rozstać się ze światem.

- Samo dążenie do osiągnięcia zamierzeń, też może, (a najlepiej - powinno) być przyjemnością, choćby myślenie o tym, że wykonaliśmy kolejny krok zbliżający do wypełnienia postawionego założenia.

piątek, 26 grudnia 2008

Im więcej wiem, tym mniej wiem.

Stara zasada właśnie odbiła mi się czkawką. Pewnie z powodu morza kawy wypitego przez ostatnie dni, w trakcie zdobywania wiadomości na temat budowy stron internetowych. Poddaję się. Nie chcę eksplorować dogłębnie, kolejnego fragmentu dokonań ludzkości, zwłaszcza takiego, który za chwilę będzie ciekawostką historyczną.

Tempo zmian zaczyna mnie przerażać. O ile do niedawna zarezerwowane ono było dla prawdziwej nauki i przez to trwało gdzieś obok, to teraz wkradło się do codziennego życia i powoli uniemożliwia normalne funkcjonowanie. Normalne w sensie znanym mi do tej pory. Brałem gitarę do ręki, grałem i sprawiało mi to większą lub mniejszą przyjemność, a efekt sobie, leżał gdzieś na taśmie magnetofonowej. Nic zresztą więcej z tego nie wynikało, ale zdawałem sobie wtedy sprawę, że normalny człowiek nie jest w stanie, robić tego co zawodowcy. Przynajmniej z powodów finansowych.

Teraz, ogrom możliwości kreowania dźwięku, sprowadza mój faktyczny kontakt z instrumentem, do niewielkiego fragmentu czasu, poświęconego na tworzenie muzyki. Nie pomylę się wiele, jeśli przyjmę, że jest to jakieś 2% czystego grania, a reszta, to czas poświęcony na obsługę sprzętu i naukę programów, towarzyszących procesowi nagrywania.
     Najlepsze, że nawet jakbym już dogłębnie poznał potrzebne mi rozwiązania, to znowu ktoś wprowadzi "rewolucyjny interfejs" i nowe pomysły wymagające innego spojrzenia, na to, czego do tej pory nauczyłem się robić. Oczywiście wiedza ogólna, dotycząca zasad i metod postępowania pozostanie na dłużej, ale to znowu będzie promil z włożonego wysiłku.

Grafiki z Afryki.

Swoją drogą, w wyglądzie GUI programów, zresztą nie tylko w nich, zmierzamy do rozwiązań, rzekłbym chińskich. Zaczynam powoli mieć wątpliwości czy potrzebne mi było uczenie się liter alfabetu łacińskiego, skoro wszechobecne stają się ideogramy. Wprawdzie twierdzi się, że obraz potrafi przekazać dużo więcej treści niż słowo, ale znajmy umiar.
     Ma to pewnie rację bytu w miejscach publicznych, gdzie daną informację trzeba przekazać osobom z różnych kręgów kulturowych. Ale przecież ten przekaz ma bazować na ogólnych doświadczeniach ludzkości, a nie zmuszać do rozstrzygania, co osoba tworząca piktogram miała na myśli. Wpatrywanie się na monitorze w kolejne "krzaki i bloby" i domyślanie się jakimi drogami krążyły wizje ich twórcy, na pewno nie pomagają w użytkowaniu nowego programu. U mnie sprowadza się do najeżdżania kursorem na ikonę i czekania na wyświetlenie się dodatkowych informacji o tym, do czego dany przycisk służy. O ile są takowe podpowiedzi. Bo i takie kwiatki spotykałem, że żaden opis się wtedy nie wyświetlał. Zostawała, dość frustrująca, metoda prób i błędów. Na szczęście zdarza się to teraz chyba tylko w prostych, amatorskich programach, gdzie ilość dziwnych ikon, nie powoduje jeszcze u mnie, zbyt gwałtownych reakcji.

Pisałem o "chińskim rozwiązaniu" bo po pewnym czasie, wprawdzie człowiek już mniej więcej wie, co dany symbol oznacza, ale w takim razie, czy nie prościej byłoby nauczyć się tradycyjnego chińskiego, a nie wyważać otwartych drzwi? Oczywiście sprowadzam to trochę do absurdu, ale chciałbym móc wykorzystywać w programach, nabytą w szkolę wiedzę, dotyczącą
składania liter.

Szczytem jest wydawanie kolejnej wersji programu, w której poprawki polegają głównie na nowym pomyśle graficznym i zmianie miejsca położenia ikonek. Dodatkowo filozofia firm software'owych, nie pozwala na pozostanie przy starej wersji oprogramowania. Wsteczna niezgodność formatów zapisu, uniemożliwia normalną pracę, zwłaszcza w firmie, gdzie zawsze znajdzie się klient, który podsyła pliki w nowszej wersji. I co wtedy? Trzeba kupić nowe oprogramowanie i znowu poświęcić mnóstwo czasu na zmianę dotychczasowych nawyków.
     Osobiście, pracuję używając oprogramowania do modelowania 3D, SolidWorks 2007. Wersję 2008, która naprawdę nie miała w sobie nic rewolucyjnego, udało mi się przeskoczyć, jedynie sporadycznie używając jej w domu, ale widzę, że już 2009 mnie nie ominie. Całe szczęście, że jest w niej dużo ulepszeń, nie dotyczących wyłącznie przemieszania wszystkiego na ekranie. Ale znowu minie ze dwa lata, zanim będę mógł stwierdzić, że opanowałem program w wystarczającym stopniu. Niestety, w pracy przeważnie nie ma czasu na studiowanie przepastnych zasobów "User Guide" i trzeba będzie stosować przez jakiś czas partyzantkę, czyli szybkie rozwiązywanie problemów, przy użyciu już poznanych wcześniej narzędzi, zamiast korzystać z nowych, wydajniejszych. A w między czasie wyjdzie kolejna wersja programu, eh.

Jeszcze zostają te obrazki w instrukcjach, służących do szybkiego zastosowania kupionej właśnie rzeczy. Przepraszam, ale ja chyba jestem za tępy, żeby ich używać. Zwykle popatrzę przez chwilę na taką instrukcję, po czym odkładam ją zrezygnowany na bok i zaczynam metodą prób i błędów radzić sobie z danym urządzeniem. Oczywiście dotyczy to sytuacji, gdy nie ma opisu działania, napisanego normalnym językiem. No może nie do końca, bo i tak go czytam przeważnie już po uruchomieniu, żeby zobaczyć, co jeszcze można z danej rzeczy ciekawego uzyskać. Fakt faktem, że gdy przejrzę ponownie taką instrukcję dla niepiśmiennych, to wszystko w niej wtedy, zwykle jest już zrozumiałe. Tyle, że to trochę za późno. No ale przy np. opisach obrazkowych dozowania czegoś, zamieszczanych na opakowaniach, to ja się poddaję. Skąd mam wiedzieć, czy ktoś narysował szklankę czy wiadro?

"Nikt nie jest samotną wyspą."

Ale wracając do głównego wątku, to dożyliśmy czasów, w których każdy może zostać wytwórnią muzyczną, czy filmową, firmą Microsoft albo Google... Oczywiście w wersji domowej. No bo przecież jest teraz dostęp do narzędzi, kosztujących do niedawna fortunę, a wiedzę zawsze można zdobyć.
     Tylko jest jedno ale. Pojedyńcza osobie nie jest w stanie tego dokonać. Dawniej nawet jakąś grę czy program, można było samemu napisać, teraz poza niszowymi rozwiązaniami nie jest to możliwe.
     I tak chęć posiadania kontroli nad całym procesem twórczym, wywołała u mnie jedynie narastający stres i zniechęcenie. Nawet robienie tej strony było powiązane z całością zagadnienia, bo przecież jeszcze się trzeba gdzieś wypromować ;). Ale po ugrzęźnięciu w gąszczu nowych rozwiązań, jakieś AJAX'y, widget'y, stawianiu kolejnych serwerów i szukaniu optymalnych rozwiązań "bo PHP to już nie sprawdza się", wreszcie doszedłem do budujących wniosków, że stanowczo trzeba zawęzić obszar działania, bo inaczej najzwyklej w świecie, życia mi zabraknie na zrobienie najprostszej rzeczy. Pewnie, że chciałbym osobiście mieć wpływ na każdy etap realizacji pomysłu, który chcę przetworzyć, zwłaszcza że każdy krok jest skarbnicą nowych bodźców twórczych, ale “Znaj proporcją, mocium panie”.
     Efekty są takie, że gdy kolejna próba zrobienia czegoś zaczyna mnie już przerastać, przerywam realizację z myślą, że skończę później. Wychodzą z tego wyłącznie niedopracowane twory, które ani mnie nie dają satysfakcji, ani innym przyjemności. Zaczynam je gdzieś przemycać na zewnątrz, z nadzieją, że może ktoś się czegoś w tym dopatrzy i zmobilizuje mnie do dalszych działań. Albo wręcz pomoże w dokończeniu. Tyle, że wtedy znowu odezwałaby się pewnie podświadoma obawa, że przeszkodzi to w pełnym oddaniu moich wizji. No ale w końcu trzeba albo przygasić rozbuchane ego i zdecydować się na pracę z zespołem ludzi, albo zostać z niczym.

Próbując samemu robić wszystko, nie zrobimy nic.

Dochodzę znowu do wniosku, że niewiedza, niestety jest przeważnie przyjemniejsza od wiedzy.
Tym razem wiedzy o tym, że tyle jeszcze się nie wie i nigdy wszystkiego wiedzieć nie będzie.

Tym optymistycznym akcentem kończę i idę chwilowo jeszcze sam, robić nic.